Z Lidią Górecką i Januszem Kwiatkowskim, zawodową parą taneczną, międzynarodowymi nauczycielami tańca rozmawia Barbara Stankiewicz
– Taniec to coś tak spontanicznego, że termin „nauka tańca” zawiera jakiś element absurdu. Bo nie ma przecież szkoły śmiechu, płaczu, czy innych ludzkich reakcji…
– Widocznie coś jest nie tak z tą nasza spontanicznością, skoro statystyczny Polak, na weselu czy zabawie, wychodzi na parkiet dopiero po paru wypitych „na odwagę” kieliszkach. Bo wyjście na parkiet to dla niego stres: wszyscy patrzą, oceniają, on czuje się niepewnie, pojawia się zwykły lęk przed oceną, przed kompromitacją… A czego się na ogół boimy? Tego, czego nie znamy. My pomagamy ludziom oswoić te naturalne w końcu lęki, pomagamy odkryć im utraconą gdzieś po drodze przyjemność, jaką daje taniec, uczymy wrażliwości na dźwięk, rytm…
– „Dance Studio Kwiatkowski-Górecka” uczy tańca głównie dzieci. Często mówicie kandydatom do waszej szkoły: ty się nie nadajesz?
– Nigdy tak nie mówimy! Nie wolno lekceważyć żadnego dziecka. Pewnie, że są ludzie, którzy – jakby w sposób naturalny – „słyszą” muzykę, i to widać w ich tańcu. Są i tacy, którzy „nie słyszą”, tańczą obok, nie wyczuwając rytmu. Ale to nie znaczy, że już nigdy „nie usłyszą”. To jest jak z samodzielną jazdą na rowerze: dziecko się chwieje, ojciec trzyma za siodełko… I nagle przychodzi moment, olśnienie – trzymanie za siodełko jest już niepotrzebne. Tak jest i ze słuchaniem muzyki, z wyczuciem rytmu. Czasem dziecko bardzo chce, stara się, ćwiczy, my liczymy głośno takty, zwracamy mu uwagę na akcenty melodii… I nic – tańczy „obok melodii”. I nagle mówi: „ojej, ja tańczę nie do rytmu!” Bo wreszcie „usłyszał”!
– Satysfakcja satysfakcją, ale paru takich uczniów w grupie, a nauczyciel nie będzie miał czasu na przygotowanie prymusów do występu w turnieju tanecznym…
– To nie tak. My wolimy uczyć dzieci, które są może mniej zdolne, ale chcą się nauczyć i ta nauka sprawia im frajdę, od tych, które mają prawdziwy talent, mają i inne możliwości, ale którym się zwyczajnie nie chce ćwiczyć albo przyjść na zajęcia. A na turnieje nie jadą same prymusy – jadą dzieci, które autentycznie chcą tańczyć, nawet jeśli ten taniec wychodzi im gorzej. Sukces takiego dziecka cieszy nas podwójnie.
– Jakie „inne możliwości” są przydatne, gdy się „oswaja” taniec?
– Ważne są i możliwości finansowe rodziców. Bo na przykład bierzemy, jako szkoła, udział w turnieju tańca. A udział w turnieju jest kosztowny: suknia, pantofelki, strój dla chłopców…Staramy się pomagać rodzicom, podpowiadamy, gdzie można kupić używany, a więc tańszy strój, szukamy sponsorów… My sami, dziś para zawodowa, przeszliśmy wszystkie szczeble amatorstwa, więc dobrze wiemy, jak trudne bywają początki.
– Wasza szkoła istnieje dopiero trzy lata – i już turnieje?
– Turnieje i sukcesy naszych dzieci. Na początku czerwca był w Opolu festiwal tańca, w którym wzięły udział szkoły tańca z całej Polski. Nasze dzieci zdobyły pierwsze miejsca w trzech grupach wiekowych i jedno drugie miejsce. Po trzech latach pracy wychowaliśmy wiele par C-klasowych, a pracujemy z pięćdziesięcioma parami – w Opolu i w Brzegu. Ale na pierwszy turniej zawieźliśmy nasze dzieci już po miesiącu nauki.
– Jesteście absolwentami renomowanej londyńskiej szkoły tańca, członkami International Dance Teachers Association – gdy zdawaliście egzaminy, w Polsce były tylko dwie osoby mogące pochwalić się podobnym certyfikatem. Wyjechaliście do Londynu jako para amatorska najwyższej kategorii „S”. I co: rzuciliście Londyn na kolana?
– Janusz Kwiatkowski: – Nie, to Londyn rzucił nas. Wydawało nam się, że po tylu sukcesach na polskich turniejach tańczymy co najmniej poprawnie, a tu człowiek z Londynu mówi do mnie: „Wiesz jak wyglądasz? Jakbyś poślinił palce i włożył je do kontaktu!” Ale dalszy ciąg był ciekawszy, bo polski nauczyciel by na tym poprzestał. Tam nie tylko zwrócili mi uwagę na to, że coś robię źle, ale i wytłumaczyli, co zrobić, żeby nie było źle. Potrzebowałem roku, a nasz pobyt w Londynie trwał pięć lat, żebym zrozumiał, co miał na myśli mój nauczyciel mówiąc: „ty zmień sobie w głowie, a nogi same cię zrozumieją”. I tak się stało – w Londynie chyba odkryliśmy istotę tańca.
– Lidia Górecka: – Jednego tylko nie nauczyli nas w Londynie – jak sobie radzić z rodzicami dzieci, które uczymy tańczyć. Do tego musieliśmy dojść sami. Bo są rodzice cudowni, którzy po prostu cieszą się, że ich dziecko ma jakąś pasję, ale są i tacy, dla których liczy się tylko sukces. Bywa więc i tak, że dziecko nie chce się uczyć tańca, ale chce tego mama. To się nigdy nie udaje. Albo na przykład mama protestuje: dlaczego jej Marek tańczy w parze z Anią, skoro lepsza byłaby Małgosia, bo Małgosia mieszka z Markiem w jednej klatce… Tak jakby to miało jakieś znaczenie. A my już na pierwszych zajęciach zauważyliśmy, że Marek zawsze wybierał do tańca właśnie Anię, że pasują do siebie wzrostem, temperamentem, i że się po prostu lubią. Bywa i tak, że mama obarcza winą za mniej udany występ na turnieju partnera swojego dziecka: bo się pomylił, bo miał brzydki strój… Zdarza się i „poprawianie” nauczyciela: widzimy, że dziecko tańczy inaczej, niezgodnie z naszymi wskazówkami. Co się stało? „Mamusia powiedziała, że walca tańczy się tak…”
– Nauczycielami tańca jesteście od trzech lat. Od dziesięciu tańczycie razem jako para zawodowa. Na dancingu patrzycie na parkiet z pogardą?
– Nic podobnego. Ani nie oceniamy, ani nie komentujemy, ani nie robimy przedstawień. Jak mamy ochotę zatańczyć – „plumkamy” jak wszyscy. Ale zauważyłem, że znajomi krępują się prosić Lidkę do tańca. Czasem mnie pytają: „a ona normalnie też potrafi tańczyć?”
Tekst: Barbara Stankiewicz i Roman Kwaśniewski